Mittwoch, 7. August 2013

Rzym


Rzym druga część cyklu Trzy miasta wydany został w 1895 r. Każda z części stanowi odrębną całość, można zatem poprzestać na przeczytaniu jednej części, choć oczywiście najlepiej byłoby przeczytać je wszystkie i to w kolejności, w jakiej zostały napisane (Lourdes, Rzym, Paryż), to bowiem pozwala poznać motywy zachowań głównego bohatera oraz poglądy jej autora w kwestii religii katolickiej i działania całej biurokratycznej machiny hierarchii kościelnej. Główny bohater to ksiądz Piotr Fromet, duchowny bez powołania, człowiek szlachetny i dobry, a jednocześnie człowiek poszukujący sensu życia (drogi duchowej). Jako dziecko wychowywany był przez reprezentujących odmienne światopoglądy rodziców; naukowca i pobożną katoliczkę (a nawet bigotkę). Matka w geście przebłagania Boga za grzechy męża, którego religią była nauka oddała młodzieńca do duchownej posługi. W części pierwszej trylogii - Lourdes Piotr podróżował z pielgrzymką do miejsca objawień Bernadety. Ponieważ poszukiwania zamiast spokoju duszy i ukojenia, przyniosły jedynie rozczarowanie oraz gorycz Piotr szuka celu/sensu czy może odkupienia poprzez miłosierdzie. Mimo kryzysu wiary (a właściwie mimo braku wiary) tkwi w stanie kapłańskim, chyba jedynie ze względu na życzenie i pamięć matki. Dochodzi do wniosku, iż jedyną drogą ratunku dla chrześcijaństwa pogrążonego w kryzysie wartości będzie powrót do korzeni, czyli do nauki Chrystusa. Pisze więc książkę Nowy Rzym, w której przypomina nauki głoszone przez Zbawiciela, a także przez papieża Leona XIII w czasach, kiedy jeszcze był zwykłym duchownym. Przedstawia też propozycję reform kościoła katolickiego. Niewielka i wydawać by się mogło mało znana/ znacząca książeczka wpisana zostaje na indeks ksiąg zakazanych (podobnie, jak książka Zoli, czy dzieła dla przykładu Kopernika, Galileusza, Woltera). Ksiądz Piotr w swej naiwności i prostoduszności udaje się do Rzymu, aby tutaj bronić zawartych w książce idei przed kościelną inkwizycją. Kiedy zawodzą już wszystkie sposoby, a spotkania z kościelnymi dostojnikami nie przynoszą efektów, pozostaje ostatnia deska ratunku - wizyta u Ojca Świętego, który jako człowiek z natury dobry i sprawiedliwy nie może nie zrozumieć pobudek księdza Piotra - tak myśli nasz bohater. Ma on przecież jak najlepsze intencje. Niestety Piotr nie rozumie, iż papież (Leon XIII) jest jedynie urzędnikiem, który bronić będzie istniejącego status quo za wszelką cenę. Papież docenia wartość książki, ale uznaje ją za niebezpieczną dla wiernych. Jakże mógłby się zgodzić na zmianę istniejącego status quo, wszak byłoby to przyznaniem, iż kościół wypaczył nauki głoszone przez Chrystusa; nauki miłosierdzia, ubóstwa, cnotliwego życia. Jak może żądać reform osoba uzależniona od finansowego wsparcia osób, które zadowolone są z istniejącego stanu rzeczy.
To świętokradztwo, bezbożność, bluźnierstwo. Jest tylko jedna religia, nasza święta religia katolicka, apostolska i rzymska. Poza nią są tylko ciemności i potępienie... Rozumiem, że masz na myśli powrót do pierwotnego chrześcijaństwa; ale schizma protestancka, tak karygodna, tak zgubna, też powstała pod tym pretekstem. Gdy tylko oddalamy się od ścisłego przestrzegania dogmatów, od bezwzględnego poszanowania tradycji, wpadamy w straszliwą otchłań... Ach, schizma, schizma, mój synu, to niewybaczalna zbrodnia, morderstwo prawdziwego Boga, bestia nieczystej pokusy, pobudzona przez piekło dla zatraty wiernych. Gdyby w twojej książce były tylko te dwa słowa: „Nowa religia", należałoby ją zniszczyć, spalić, jak śmiertelne niebezpieczeństwo dla dusz.
Utrzymywanie najbiedniejszych wyznawców Chrystusa w przekonaniu, iż istniejący porządek społeczny jest wolą Boga, a sprawiedliwości mogą oczekiwać jedynie po śmierci stanowi wygodną argumentację dla książąt kościoła. Odniosłam wrażenie (być może mylne), iż Papież dostrzegł w Piotrze to, czego nie dostrzegli inni duchowni (bo być może nie widzieli w tym zagrożenia/problemu), a mianowicie brak wiary.
Piotr wyjeżdża z Rzymu pokonany, wraca z przeświadczeniem, iż jedynym rozwiązaniem dla ludzkości jest nowa „świecka religia”.
Powieść jest doskonałym obrazem życia urzędników hierarchii duchownej; urzędników, gdyż trudno nazwać wyznawcami Chrystusa osoby zainteresowane jedynie tym, co dziś nazwalibyśmy „ścieżką rozwoju kariery”. Myślę, że temat nie stracił na aktualności, choć mam nadzieję, że sytuacja przedstawia się choć troszkę lepiej.
Piotr uświadomił sobie, jakim był głupcem marząc o papieżu władającym tylko światem ducha. Rojenia jego wydały mu się tak różne od rzeczywistości, tak niewłaściwe, że ogarnął go wstyd pomieszany z rozpaczą. Papież ewangeliczny, sprawujący rządy jedynie nad ludzkimi duszami — było to pojęcie zupełnie obce dla prałata rzymskiego. Na wspomnienie dworu papieskiego, skostniałego w rytualnych przepisach, zakrzepłego w pysze i żądzy władzy, zdał sobie sprawę, że taka myśl musiała przejmować przerażeniem i budzić fizyczną wprost odrazę. Jakże dziwaczny i godny pogardy był w oczach rzymskiego duchowieństwa ten twór północnej wyobraźni, papież bez ziemi i poddanych, bez zbrojnego orszaku i dworzan, jedynie duch, jedynie autorytet moralny, rządzący światem tylko dobrocią i miłością. To rzymskie duchowieństwo, wielbiące światło i przepych, pobożne, ale także pełne przesądów, zostawiało Boga ukrytego głęboko w tabernakulum, aby sprawować rządy w jego imieniu z największym pożytkiem dla nieba, chytre jak zwykli politycy, uprawiające krętactwa pośród rozpętanych apetytów ludzkich, zdążając cichym krokiem dyplomatów do definitywnego zwycięstwa Chrystusa na ziemi, który w osobie papieża miał zawładnąć pewnego dnia wszystkimi narodami świata. Jakże zdumiałby się prałat francuski, kardynał Bergerot, ten święty biskup pełen wyrzeczenia się i miłosierdzia, gdyby znalazł się w świecie watykańskim. Ileż trudu kosztowałoby go zrozumienie tych stosunków, jakże cierpiałby nie mogąc znaleźć wspólnego języka z tymi ludźmi bez ojczyzny, z tymi kosmopolitami wiecznie schylonymi nad mapą dwóch półkul, pogrążonymi w kombinacjach mających im zapewnić panowanie nad światem!
W „Rzymie” moim zdaniem mniej jest Zoli naturalisty, choć i tu nie zabrakło kilku niezłych opisów życia nędzarzy, to jednak po pierwsze nie dorównują one, ani tym z części pierwszej, ani tym z części trzeciej (nie mówiąc już o Germinalu), po drugie autor skupia się raczej na opisie domostw i pałaców rzymskiej arystokracji, zarówno świeckiej, jak i duchownej. I choć niektóre z tych domostw wymagałyby odnowy, to bardziej przydałaby się odnowa moralna, niż fizyczna. Mamy więc opisy spotkań, bali, uczt, knowań, zawiązywania sojuszy i ubijania interesów, a jednym z wiodących wątków powieści jest kwestia unieważnienia małżeństwa przez papieża. Poznajemy zatem tajniki i sposoby, jakimi „załatwia” się rozwiązanie świętego i nierozerwalnego węzła małżeńskiego. Wydaje mi się, iż w zamyśle autora wątek ten miał służyć zdyskredytowaniu katolicyzmu, jako religii przeciwnej naturze. Jest to jednak w mojej ocenie wątek dość dziwaczny, zwłaszcza jego finał wydaje mi się „niesmaczny” (oddanie się ukochanemu po jego śmierci). W powieści Rzym więcej jest Zoli filozofa, niż Zoli społecznika, co moim zdaniem nie wychodzi książce na dobre. Nie można autorowi odmówić bystrości obserwacji, trafności spostrzeżeń, wnikliwości analiz, nieco gorzej z portretami psychologicznymi bohaterów.
Nie wiem, czy to przesyt tematem, czy też odczytanie utworu, jako troszeczkę nazbyt nachalnego przekonywania czytelnika do poglądów autora spowodowały, iż z całego cyklu Trzy miasta – Rzym czytało mi się najciężej. W Rzymie obraz kościoła katolickiego jest zdecydowanie negatywny, a krytyka poczynań jego urzędników narasta wraz z kolejnymi rozczarowaniami księdza Piotra, wraz z odkrywaniem zakłamania, obłudy i fałszu, jakie reprezentują osoby należące do najwyższej hierarchii kościelnej. Przedstawiony przez pisarza obraz tego wycinka społeczeństwa (zresztą wcale nie lepiej prezentują się tutaj przedstawiciele arystokracji świeckiej) przedstawia się niezwykle realistycznie (i niestety znajomo), ale nie przekonuje mnie takie nazwałabym to trochę „na siłę” przekonywanie do własnych racji (jakiekolwiek by one nie były). I nie ma to nic wspólnego z moim światopoglądem.
Oczywiście, nie umieściłabym książki na indeksie, tak tej, jak żadnej innej, gdyż uważam, że człowiek ma prawo do wolności poglądów i przekonań, a na to dał mu Stwórca rozum, aby dokonywał wyboru, a takie zakazywanie czytania powoduje jedynie ciekawość i wzrost popularności „zakazanego owocu”.
Cieszę się, że przeczytałam Rzym, bo bez tego czułabym niedosyt. Jako osobę zakochaną w Rzymie rozczarowały mnie opisy miasta, poza panoramą Rzymu, jaka jawi się Piotrowi zaraz po przyjeździe do miasta mam wrażenie, że Zola Rzymu nie czuje i podobnie, jak nie darzy sympatią jego mieszkańców, tak i nie darzy cieplejszymi uczuciami miasta. Jedyny ciekawszy opis dotyczy kaplicy Sykstyńskiej.
Bogatsza w doświadczenia z lektury Trzech miast najwyżej oceniłam Lourdes.
Moja ocena 3,5/6

Dienstag, 4. Juni 2013

Lourdes Emil Zola


Emil Zola, "Lourdes", tłum. Eligia Bąkowska, PIW, 1962. 

Pierwsza część trylogii o trzech miastach jest początkiem drogi księdza Piotra Fromet poszukującego drogi do odnalezienia wiary. A gdzie jej szukać najlepiej, jak nie w miejscu objawienia Matki Boskiej, w miejscu uświęconym wiarą tysięcy pielgrzymów oraz cudownymi ozdrowieniami. Zola przed napisaniem powieści odbył pielgrzymkę do Lourdes pragnąc zrozumieć mechanizm rządzący religijnym fanatyzmem „wiernych”. Biorę to słowo w cudzysłów, bowiem bohaterowie powieści, poza nielicznymi wyjątkami, jak Maria czy proboszcz Peyramale, są raczej fanatycznym zbiorowiskiem ludzi, którzy przybyli dobić targu z Maryją (ja coś Tobie, Ty coś mnie).

Oczami księdza Piotra (kapłana bez wiary) obserwujemy uczestników pielgrzymki i ich opiekunów i poznajemy ich ukryte pragnienia. Biały pociąg wiezie tych, którym medycyna odmówiła szansy na uzdrowienie. Zapełniają go chorzy na raka, gruźlicy, suchotnicy, paralitycy, chorzy na choroby skórne a także cierpiący na schorzenia o podłożu neurologiczno-psychologicznym. Piotr towarzyszy przyjaciółce z dzieciństwa sparaliżowanej Marii Guersaint, która jedzie w intencji uzdrowienia obojga, zdając sobie sprawę z wielkiej tajemnicy księdza, jaką jest jego brak wiary. Sceptycznie nastawiony ksiądz Piotr nie chcąc martwić swojej przyjaciółki nie dzieli się z nią obawami o bezcelowości podróży i przekonaniami, iż cudów nie ma. Jednakże, zasięgnąwszy opinii kilku lekarzy zdaje sobie sprawę z tego, że silny bodziec psychiczny może dziewczynę uleczyć. Pragnie tego głęboko nie tylko ze względu na Marię, ale także upatrując w tym szansę na „uleczenie” własnej zbolałej duszy targanej pomiędzy chęcią uwierzenia, a niemożnością uwierzenia. Z jednej strony nie wierzy, ale z drugiej chce uwierzyć, z jednej strony zakłada, że jeśli się zdarzy to, czego pragnie dla Marii, będzie to miało naukowe uzasadnienie, a z drugiej liczy na to, że może coś drgnie w jego sceptycznym i racjonalnym podejściu do kwestii wiary. Czy cud się zdarzy, a jeśli tak, to, co będzie jego podłożem, głęboka wiara, wstrząs psychiczny czy też przypadek?

Przy okazji pielgrzymki obserwujemy zjawisko religijnego fanatyzmu, zakłamania pątników oraz możliwości, jakie daje miejsce święte przedsiębiorczym ojcom kościoła oraz mieszkańcom miasteczka. Autor opisuje, jak pozbyto się z Lourdes Bernadetty, której ukazała się Matka Boska i proboszcza-pierwszego opiekuna Lourdes. Opisuje walki, jakie rozgrywały się pomiędzy mieszkańcami, a kościołem o podział „łupów”.

… nowe Lourdes: woźnice, sprzedawcy świec, kobiety oferujące pokoje do wynajęcia, zaczepiające klientów przed dworcem, moc umeblowanych domów z dyskretnymi pokojami, tłum korzystających z zupełnej swobody księży, targane namiętnością panie pielęgniarki i zwyczajni przechodnie pragnący zaspokoić swoje apetyty. Widział też żądzę zarobku rozpętaną przez deszcz milionów, całe miasto w pogoni za zyskiem, sklepy, które zmieniały ulice w bazary i zjadały się wzajemnie, hotele, które obdzierały pielgrzymów, nie wyłączając Błękitnych Sióstr, utrzymujących restaurację, i ojców z Groty, zbijających fortunę na Bogu. Jakże smutna i straszna jest wizja niewinnej Bernadety, która roznamiętnia tłumy, każe im gonić za mirażem szczęścia, kieruje ku nim rzekę złota i doprowadza wszystko do zgnilizny! Wystarczyło, aby wionęło tędy przesądem, aby ludzie się zbiegli, aby przypłynął pieniądz, a ten uczciwy zakątek ziemi zdemoralizował się...

Jest w założeniu Zoli troszkę niekonsekwencji. Bo z jednej strony przekonuje on, iż cudów nie ma, a każde uzdrowienie da się racjonalnie uzasadnić, z drugiej strony opisuje niewytłumaczalne przypadki uzdrowień, a jego bohater "modli" się o cud uzdrowienia, tak jakby rozum mówił mu co innego, a serce co innego. 
Krytycy przypisują Zoli jednostronne spojrzenie na zjawisko, jakim jest Lourdes, stawianie po jednej stronie naiwnej wiary, zabobonu litości, nieszczęścia, złudzenia symbolizowanego przez Marię Guersaint, po drugiej rozumu, nauki i umiłowania prawdy, których rzecznikiem jest ks. Piotr. Nie mogę zgodzić się z taką oceną powieści. Bowiem poza słowami potępienia dla ludzkiej zachłanności, głupoty i fanatyzmu Zola przedstawia także piękno i radość przeżyć, jakie daje ludziom wiara i nadzieja, potęgę wiary (chociażby w możliwość wyzdrowienia) a także, choć, nie na pierwszym planie, ale w tle, cichą rzeszę ludzi bezinteresownie pomagających potrzebującym; pielęgniarzy i wolontariuszy. A to, że jest ich zdecydowanie mniej niż tych, którzy zwietrzyli tu szansę na bogactwo i rozgłos odzwierciedla jedynie smutną prawdę o ludzkich ułomnościach. 

Oczywiście można się nie zgadzać z Zolą w kwestii jego światopoglądu czy wyznawanych wartości, ale nie można mu odmówić, iż opisał zarówno organizację ruchu pielgrzymkowego, jak i materialistyczne nastawienie części kleru w sposób niezwykle celny i realistyczny. Nie dostrzegam w książce ataku na wiarę, ale krytyczne spojrzenie na fanatyzm religijny i ludzką obłudę.

Nic dziwnego, iż taki punkt widzenia spowodował umieszczenie zarówno powieści, jak i autora na indeksie ksiąg zakazanych.

Powieść jest też kolejnym przykładem powieści naturalistycznej, czego najlepszym przykładem jest opis „uzdrawiającej kąpieli” w wodzie, w której pływają kawałki bandaży, płaty skóry, krwi, ropy, fragmenty ludzkich ciał, w której zanurzano dziesiątki chorych z otartymi ranami, wrzodami, chorobami skóry, a także nieboszczyka. Opis wywołuje dreszcz obrzydzenia i niesmak. 

Zola napisał powieść po odbyciu dwóch pielgrzymek do Lourdes oraz przeprowadzeniu szeregu rozmów z księżmi, organizatorami pielgrzymek i z lekarzami, zapoznaniu się z historią Bernadety i proboszcza Peyramale, o czym szczegółowo pisze Halina Suwała w biografii Emil Zola. 

Po książkę sięgnęłam dzięki wpisowi u koczowniczki.

A moja ocena książki jest tożsama z jej oceną 5/6

Nigdy nie byłam w Lourdes, nie umiem opisać, jak dzisiaj wygląda tak ważne dla milionów katolików miejsce kultu. Zapraszam natomiast na blog Łucji-Marii, która pisze o swojej pielgrzymce do Lourdes  tu 
Parę refleksji na temat Lourdes snuje też nutta (klik

Sonntag, 26. Mai 2013

"Zdobycz"




Zdobyczy Zola opisuje losy Aristide'a, jednego z synów Pierre'a, który w pierwszym tomie cyklu odgrywał tylko poboczną, niezbyt fortunną rolę. Podczas przewrotu zachował się wbrew rodzicom, bez szczególnego zamiaru, zbyt późno zorientował się bowiem, który kierunek ma szansę zwycięstwa. Aristide opuszcza prowincjonalne Plassans i wyjeżdża do Paryża, gdzie liczy na pomoc brata - Eugène - który objął stanowisko ministra. 
Pomoc brata ogranicza się jednak tylko do zapewnienia mu stanowiska w urzędzie ds budowlanych, nieoceniona pomoc nadchodzi jednak z zupełnie innej strony. W najlepszym możliwym momencie umiera żona Aristide'a i pojawia się jego siostra - Sidonie - która swata go z młodą panną z dobrego domu. Renée powróciła z pensji w ciąży, którą należy zataić - uposażona w dobrym posag wychodzi więc za Aristide'a, który przyjmuje ciążę na swój rachunek. Wszystko układa się po jego myśli - młoda żona traci ciążę, a ogromny posag pozwala mu na rozpoczęcie piramidalnie skomplikowanych spekulacji, wykorzystując zaplanowaną na wielką skalę przebudowę Paryża za panowania Napoleona III. Machlojki Aristide'a są tak skomplikowane, że sam traci kontrolę nad ilością swoich pieniędzy, jedno jest jednak pewne - jest ich tak wiele, że zarówno on, jego żona, jak i syn z pierwszego małżeństwa - Maxime prowadzą życie iście królewskie. 

Renée interesuje się tylko bankietami, nowymi kreacjami, plotkami, a jej jedynym celem w życiu jest rozkosz i przyjemność. Pod okiem zajętego męża wciąga pasierba w zakazany romans. 

Powieść Zoli to swoisty dokument Paryża z połowy XiX wieku - dekadenckie społeczeństwo, upadek obyczajów oraz spekulacje na koszt państwa dominują w najwyższych sferach. Trudno zapałać sympatią do choćby jednego bohatera - moralne zepsucie i perfidia wręcz odrzucają od nich.
Drobiazgowe opisy pomieszczeń, ulic, strojów dopełniają obrazu ówczesnego społeczeństwa.

Dienstag, 7. Mai 2013

Germinal - audiobook (drugie spotkanie z powieścią)


Prawdę powiedziawszy, gdyby nie wyzwanie, chyba nic nie byłoby w stanie sprawić, abym po półtora roku sięgnęła po książkę po raz drugi. Owszem, często czytam książki kilkukrotnie, zdarzało się nawet, że czytałam jakąś książkę przynajmniej raz na rok, ale Germinal, aczkolwiek oceniony po pierwszy czytaniu bardzo wysoko (5,5 /6) nie należy, do tego typu książek, po które sięga się z taką częstotliwością.
Już sam temat wydaje się mało pasjonujący; ciężka dola wyzyskiwanego górnika, nędza, choroby, strajk, umieranie. A kiedy jeszcze dodać do tego naturalistyczny sposób pisania, który nie pomija żadnego najbardziej wstydliwego, odrażającego czy fizjologicznego aspektu życia to dziwnym wydaje się, iż można dobrowolnie zabrać się za lekturę w tak krótkim czasie od jej ukończenia.
Germinal jest jak sekcja zwłok cuchnącego, ohydnego robaka, ale nie jest to sekcja zwłok przeprowadzona dla samej tylko ciekawości. Zola bystry obserwator życia społecznego w kolejnym tomie cyklu Rodzina Rougnon-Macquart, opisuje losy mieszkańców górniczej osady, aby na ich przykładzie zanalizować bolączki ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej na prowincji.
Jest koniec XIX wieku. Do małego górniczego miasteczka Montsou przybywa bezrobotny maszynista Stefan. Jest on młody, silny i krewki. Przypadek sprawia, iż zostaje zatrudniony w kopalni. Radość jest jednak krótkotrwała. W miarę poznawania warunków pracy i płacy Stefan przeżywa coraz większe rozczarowanie nie tylko pracą, ale także sobą i swoimi towarzyszami niedoli.

Zola nie po raz pierwszy opisuje dwa kontrastujące ze sobą światy. Z jednej strony żyjący w nędzy górnicy; pracujący ponad siły pod ziemią od świtu do zmierzchu, narażeni na niebezpieczeństwo zawałów i tąpnięć, choroby, na przemian lodowate zimno oraz gorąco nie do wytrzymania, niedożywieni (anemiczni) w zamian za wynagrodzenie, które nie pozwala im „ani żyć, ani zdechnąć z głodu”. Pracują wszyscy od kilkuletnich dzieci do starców zmęczonych życiem. Mimo tego życie mieszkańców osady jest wegetacją; pobudka w środku nocy, ciężka ponad siły praca, ciągły głód, spotkania w knajpie przy kieliszku i seks. Tam, gdzie jest bieda, tam rodzi się dużo dzieci, a wiek rozpoczęcia inicjacji seksualnej jest coraz niższy. Wielopokoleniowe rodziny żyją często w jednej izbie, gdzie o intymności nie może być mowy. Każdy członek rodziny ma swoje zadania do spełnienia. Życie tutaj jest bezwzględne w swym okrucieństwie. Nikt nie rozczula się nad chorobą, czy kalectwem, nie pracujesz, to nie jesz. Kiedy dziecko umiera trudno powiedzieć, czy matka rozpacza, czy raczej cieszy się, iż odpada jej jedna gęba do wykarmienia. Najważniejszy w rodzinie jest ten, kto zarabia najwięcej, to jemu przypada w udziale kawałek mięsa w zupie i większa porcja chleba do pracy. Zupa z brukwi, wczorajszy ziemniak, zjełczałe masło i cegiełka (kanapka z chleba na dwanaście godzin pracy) to codzienne pożywienie górników i ich rodzin. Kimś ważnym w rodzinie jest dziadek, ale tylko tak długo, jak istnieje nadzieja, że otrzyma emeryturę. Kobiety są własnością mężczyzn, bo one nie zarabiają (często schorowane zmuszone do pozostania w domu albo karmiące kolejne z gromadki dzieci) lub zarabiają dużo mniej. Sprzedawanie się kobiet nie jest tutaj niczym nagannym i często dzieje się za przyzwoleniem mężów bądź rodziców. Sprzeciw budzi dopiero odejście syna czy córki z domu, bo odpada część dochodów.

Z drugiej strony znajdują się pracodawcy - przedstawiciele świata, w którym rządzi pieniądz. Żyją w dostatku i luksusach; na dworach obfitujących we wszelkiego rodzaju dobra, a ich głównym zajęciem są przyjęcia, na których stoły uginają się od jadła (bażanty, trufle, kuropatwy). Choć środowisko pracodawców, akcjonariuszy i kierowników kopalń jest zróżnicowane. Deneulin, właściciel kopalni, jest człowiekiem kompetentnym i pracowitym, cieszy się pewnego rodzaju szacunkiem robotników. Dyrektor Hennebeau to człowiek dążący bezwzględnie do celu; traktuje robotników, jako jedno z narzędzi pracy, które ma mu przynosić zyski. Rodzina Gregoire to zamknięci we własnym świecie ludzie żyjący z tego, co odziedziczyli, żal im nędzy robotników, uważają jednak, iż sami są sobie winni. Ich oderwanie od świata, ich zachowanie, ich bezdenna głupota denerwują chyba jeszcze bardziej niż zachłanność Hannebeau.

W powieście jest wiele scen, które zapadają w pamięć, wiele scen, które wyciskają łzy, wiele też takich, które budzą wstręt.
Powieść pozbawiona jest upiększeń, jest naturalistyczna, momentami szokująca. Opis pastwienia się nad zwłokami sklepikarza napawa obrzydzeniem. Bohaterowie budzą współczucie, ale też grozę i przerażenie. Można współczuć górnikom, a jednocześnie ich postawy, ich filozofia życiowa, ich okrucieństwo sprawiają, że stają się oni dla nas odpychający. Ale z drugiej strony, czy tak podłe warunki egzystencji nie stanowią usprawiedliwienia dla ich działań.
Książka w mistrzowski sposób ukazuje, do czego może doprowadzić człowieka skrajna nędza, głód i brak świadomości (wykształcenia).
Mimo naturalistycznej brzydoty ludzkich zachowań i posępnego klimatu niesie ona jakieś optymistyczne przesłanie.
Kiedy w ostatnich scenach powieści Stefan wyjeżdża do Paryża, aby kontynuować walkę widzi przemianę, jaka dokonała się w uległych dotychczas górnikach i ma pewność, że ten stan rzeczy nie może trwać dłużej. A kiedy słyszy odgłos kilofów spod budzącej się do życia ziemi to wie, że
To rośli ludzie, czarna armia mścicieli, która kiełkując powoli w bruzdach, dojrzewała, aby wydać plon w przyszłym stuleciu i której pędy rozsadzą niebawem skorupę ziemi.

Sam Zola pisał o powieści 4.04.1885 r. w odpowiedzi na recenzję w Le Figaro:

Pragnąłem jednego tylko – pokazać tych nędzarzy takimi, jakimi zrobiło ich nasze społeczeństwo i obudzić taką litość, podnieść taki krzyk o sprawiedliwość, żeby Francja przestała wreszcie dać się pożerać ambicjom garstki polityków i zajęła się zdrowiem i dobrobytem swych dzieci.

A parę miesięcy później w grudniu 1885 r.:

Germinal nie jest dziełem rewolucyjnym, ale dziełem litości. Chciałem zawołać do szczęśliwych tego świata, do tych, którzy są panami; miejcie się na baczności, spójrzcie pod ziemię, zobaczcie tych nędzarzy, którzy pracują i cierpią. Jest może jeszcze czas, aby uniknąć ostatecznych katastrof. Ale nie zwlekajcie ze sprawiedliwością, spieszcie się, bo inaczej, patrzcie, oto niebezpieczeństwo; ziemia otworzy się i pochłonie narody w jednym z najstraszliwszych kataklizmów historii.

Germinal to powieść wielopłaszczyznowa. Dla mnie to też książka o upadku idei, o samotności przywódców, a także o ludzkich charakterach, które ulegają wypaczeniom nie tylko w obliczu klęski, ale również, a może przede wszystkim w obliczu społecznego awansu (Chaval, Stefan).

Nawet ideologiczne rozważania prezentowane przez Stefana (o poglądach socjalistycznych), Rasseneura - właściciela szynku (posybilistę), Plucharda – funkcjonariusza międzynarodówki czy anarchistę Suwarina są dla mnie strawne (vide moja awersja do polityki), dzięki zastosowanej metodzie dialogu, która pozwala na przedstawienie różnych punktów widzenia, bez konieczności opowiadania się za żadnym z nich.

Dopiero po lekturze książki Emil Zola pióra Haliny Suwała zwróciłam uwagę na aspekt, dziedziczności, który przecież był niejako spiritus movens powstania całego cyklu. Stefan Lantier to syn Gerwazyny z powieści W matni, (o której pisał ZWL), zdeterminowany genami zdegenerowanych przodków, obciążony dziedzicznie skłonnością do zbrodni. Stefan cały czas żyje w obawie przed popełnieniem zbrodni, jednak dziedzictwo przodków w połączeniu z warunkami zewnętrznymi prowadzą do nieuniknionego.

Wysłuchany przez mnie audiobook jest wersją powieści w tłumaczeniu pani Krystyny Dolatowskiej czytaną przez pana Ryszarda Nadrowskiego. Miałam pewne obawy przed tym lektorem, gdyż pamiętam parę utworów w jego wykonaniu. Wydawały mi się czytane beznamiętnie. Tymczasem w przypadku Germinal jestem pod wrażeniem. Świetna dykcja, intonacja głosu i wykonanie, które uwypukla wszystkie zalety dzieła.

Po drugim czytaniu moja ocena uległa podwyższeniu – 6/6
Usuń

Samstag, 4. Mai 2013

"Pochodzenie rodziny Rougon-Macquartów"



Tak jak od dawna planowałam, moją kolejną przygodę z Zolą rozpoczęłam od pierwszego tomu cyklu o rodzinie Rougon-Macquart. 
Akcja powieści koncentruje się wokół Pierre'a Rougon, najstarszego syna Adélaide Fouqe. Po śmierci pierwszego męża, Adélaide związuje się z szmuglerem Macquart'em, któremu rodzi córkę Ursulę oraz syna Antoine. Pierre nie akceptuje przyrodniego rodzeństwa i jeszcze za życia matki sprytnie oszukuje ich, by zagarnąć spadek, dzięki któremu udaje mu się złapać dobrą partię, w postaci mieszczańskiej córki Félicité. Oboje marzą o wspięciu się po drabinie społecznej i awansie do elit Plassans. 
Niestety pieniądze nie przynoszą im szczęścia - mimo usilnych prób ciągle tracą majątek, również kształcąc w Paryżu trzech synów. 

Pierre korzysta jednak z sytuacji politycznej we Francji i próbuje tą drogą podwyższyć pozycję rodziny oraz pomnożyć majątek. Zamach stanu w Paryżu wywołuje zamieszki w całym kraju, także w Plassans  następuje mobilizacja republikanów. Jednym z nich jest młodziutki Silvère Macquart, syn przyrodniej siostry Pierre'a, która młodo zmarła. Silvère wychowuje się u babki Adélaide, która zmaga się ze starością, chorobą psychiczną i zapomnieniem. Obecność wnuka podnosi ją na duchu, a także chłopak znajduje u niej ciepło i dom. Ze swoją ukochaną, młodziutką Miette dołącza do powstańców, nie spodziewając się tragicznego zakończenia.

Jednak nie czytałam powyższego wydania - drobno zadrukowane strony skutecznie mnie odstraszyły i wolałam jednak poznać pierwszy tom cyklu na kindle. Przyznać muszę, że niezbyt skutecznie zachęcił mnie do dalszej lektury. O ile podobała mi się historia Silvère i Miette oraz ciekawiły perypetie rodziny Adélaide, to wątek polityczny nudził niemiłosiernie. Nieszczególnie interesowało mnie kto z kim i przeciwko komu walczy, wolałam czytać o rodzinnych powiązaniach i konfliktach. 

Oczywiście nie zakończę tutaj mojej przygody z Zolą, skoro postanowiłam przeczytać wszystkie tomy, tak zrobię, świadoma, że nie wszystkie z nich trafią w mój gust.

Sonntag, 28. April 2013

Emil Zola wg Haliny Suwały

Szukając biografii pisarza trafiłam na książkę Haliny Suwała pod tytułem Emil Zola (a prawdę mówiąc to jakiś czas temu wskazał mi ją Zacofany w lekturze). Na początku jedna uwaga książka Emil Zola nie jest typową biografią, nazwałabym ją raczej książką o twórczości i poglądach pisarza.
Wydana w 1968 roku pozycja jest bogatym źródłem informacji na temat kształtowania się Zoli, jako pisarza (lektur i literackich fascynacji z lat młodzieńczych), jego doświadczeń dziennikarskich, na temat pisanych powieści (pomysłów, zamierzeń, oddźwięku, jaki wywoływały), przyjaźni artystycznych, no i chyba przede wszystkim poglądów autora cyklu Rougnon - Macquartów oraz trylogii Trzy miasta. Sam Zola, jako człowiek zaledwie przemyka się przez karty książki; urodził się, uczył, mieszkał na Prowansji, pochłaniał książki, pracował, jako dziennikarz, ożenił, prowadził dwa domy (drugi z matką jego dwójki dzieci). A wszystko to autorka zaledwie wspomina gdzieś pomiędzy wierszami; jednym zdaniem, bo jak pisze przy okazji wzmianki o romansie z Jeanne Rozerot „w życiu prywatnym człowieka, nawet wielkiego, są sprawy, o których mówić mają prawo jedynie najbliżsi”.
Książka jest kopalnią wiedzy o autorze Nany i Germinal (dzieła chyba najbardziej znane w powszechnej świadomości). Autorka nie snuje domysłów, nie pozwala sobie na żadne niedopowiedzenia, jeśli nie dysponuje wiedzą na jakiś temat to pomija go milczeniem, powstrzymuje się od ocen, a jeśli już wypowiada swoje opinie na temat którejś z książek to są one bardzo wyważone. Pani Suwała oddaje głos samemu Zoli, jego przyjaciołom i oponentom, z rzadka też jego dziełom. Na stronach książki aż gęsto od cytatów; z bogatej korespondencji pisarza, wypowiedzi o pisarzu, artykułów prasowych, przedmów do książek oraz fragmentów samych książek.
W najbardziej osobistej z jego książek tj. w Dziele (powieści o sztuce), w której pomiędzy jej trzech bohaterów rozdzielił własną osobowość pisze Zola o swoim stosunku do aktu tworzenia;
Praca zabrała mi całe życie. Powoli ukradła mi matkę, żonę, wszystko co kocham [..] Kiedy byłem w nędzy marzyłem o wypoczynku na wsi, o dalekich podróżach, dzisiaj gdy mógłbym spełnić te marzenia, zaczęte dzieło trzyma mnie na uwięzi.[… ]Są podobno tacy, dla których tworzenie jest przyjemnością […] Są pełni podziwu i zachwytu dla samych siebie, wszystko, co napiszą, jest niezwykłe, wytworne, nieporównywalne.. Ja rodzę z pomocą kleszczy i dziecko wydaje mi się zawsze ohydne. Czyż podobna do tego stopnia być wolnym od wątpliwości, żeby wierzyć w siebie[..]

Przy każdym nowym dziele przeżywam ogromne wzruszenie debiutanta, serce mi bije, niepokój wysusza usta, słowem straszliwa trema. […] Radością nie jest osiągnięcie szczytu, ale zdobywanie go, rozkosze wspinaczki. […]Przed nami nadzieja, marzenia, bezgraniczne iluzje.[…] A potem skończone, szczyt zdobyty, należy tylko utrzymać się na nim. I wtedy zaczyna się udręka.
Autorka bardzo dużo miejsca poświęca na analizę utworów Zoli, przedstawienie wywodów autora dotyczących konspektu planowanej powieści, zamysłu, idei utworu oraz opinii na ich temat wśród współczesnych mu pisarzy, dziennikarzy i krytyków. Jakkolwiek o utworze najwięcej mówi sam utwór, ciekawym jest poznanie opinii twórcy oraz jego kolegów po fachu. A zwłaszcza ciekawym jest, to, jak jedno dzieło wywołuje tak skrajne reakcje; od oburzenia Wiktora Hugo czy braci de Goncourt po zachwyt Maupassanta, czy Flauberta.
Ci zresztą, którzy najbardziej krytykowali powieści Zoli byli jego pierwszymi mistrzami.
Przez trzy miesiące przymusowych wakacji [podczas cholery w 1854 r.] pochłonąłem całą bibliotekę publiczną; babka odważna kobieta, przynosiła mi z miasta książki paczkami po kilkanaście tomów naraz. Połknąłem wtedy wszystkich wielkich bajarzy, Dumasa, Eugeniusza Suego, Fevala, Eliasza Bertheta, Gonzalesa.
[..]przedmiotem naszej miłości byli wtedy przede wszystkim poeci […]Przez rok panował nad nami niczym absolutny monarcha Wiktor Hugo. Podbił nas swoimi tezami olbrzyma, porwał swoją potężną retoryką.[…]Umieliśmy na pamięć całe poematy i wracając o zmierzchu do domu dostosowywaliśmy krok do rytmu jego poezji, dźwięcznej, jak głos trąby.
Jednak jakiś czas później na firmamencie Zoli jaśnieją już inne gwiazdy.
Czy czytałeś już całego Balzaka? (pytał w 1867 r. przyjaciela) Co za człowiek! Czytam go w tej chwili na nowo. Przytłacza sobą całe stulecie. Przy nim bledną dla mnie Wiktor Hugo i inni.
Nowy nurt powieści zwany realistyczną, czy później naturalistyczną nie znajduje akceptacji u Wiktora Hugo, który np. o książce W matni wyraził się słowami:
To zła książka. [..]Są obrazy, których nie wolno pokazywać. I niechaj nie mówią mi, że to wszystko prawda, że tak właśnie się dzieje. Wiem o tym, sam zstąpiłem do otchłani tych wszystkich nieszczęść, ale nie chcę, aby wystawiano je na widowisko [..] Ja rozpatrywałem je jako moralista, lekarz, ale nie chcę, aby ktokolwiek wchodził w nie jako obojętny lub ciekawy widz; nikt nie ma do tego prawa.
Zolę fascynuje twórczość nie tylko Balzaka, ale też Flauberta.
Ten ostatni o Podboju miasta Plassans, jednego z pierwszych utworów Zoli pisał;
Przeczytałem Podbój miasta Plassans jednym haustem, tak jak się wypija szklankę dobrego wina [..] Co za wspaniały typ ten Mouret, ze swoją ciekawością, skąpstwem, rezygnacją i płaskością! Ksiądz Faujas jest groźny i wielki, prawdziwy spowiednik! Jak doskonale włada kobietą, jak zręcznie opanowuje tę tutaj, biorąc ją najpierw miłosierdziem, a potem brutalizując! Co do niej, Marty, nie potrafię nawet Panu wyrazić jak bardzo wydaje mi się udaną, z jaką sztuką pokazany jest rozwój jej charakteru, a raczej choroby! Rozkład małżeństwa doskonały! Ale wszystko zaćmiewa koniec, który jest ukoronowaniem dzieła. Nie znam nic bardziej wstrząsającego niż to rozwiązanie.I tak dalej. Opinia pełna pochwał i wykrzykników.
Ze względu na dość szczegółową analizę dzieł Zoli książkę należałoby przeczytać dwukrotnie; raz całościowo przed lekturą jego powieści, gdyż rzuca ona światło na intencje pisarza. Drugi raz fragmentarycznie po lekturze każdej z książek, aby skonfrontować, czy nasz odbiór dzieła jest zgodny z intencją jej twórcy, czy odebraliśmy lekturę, tak jak przyjaciele pisarza, czy raczej należymy do grupy oburzonych, którzy będą domagać się ukarania pisarza za obrażę moralności czy np. zmiany wyrokiem sądowym nazwiska bohatera powieści. (Nie będzie sobie szargał mojego nazwiska jakiś pisarzyna, bo ja na to nie pozwolę)
Gdybym miała w paru słowach scharakteryzować Zolę po lekturze książki pani Suwały napisałabym; to pisarz impresjonista, który maluje piórem otaczającą go rzeczywistość; rzadko piękną, ale zawsze prawdziwą, albo taką, jaka jemu wydaje się być prawdziwą. Jego powieści nie napawają optymizmem, pełno w nich nędzy, brudu, ohydy, a jednak niosą one nadzieję. Tą nadzieją jest wiara w naukę, postęp, rozum, miłość. Zola to także ten, który zawsze staje po stronie zwyciężonych, na początku swej drogi, kiedy ledwie wiąże koniec z końcem i wtedy, kiedy zyskał już uznanie i sławę. Zawsze, bez względu na koszty.
Bibliografia zawiera zestawienie wszystkich jego dzieł; zarówno tych opublikowanych, jak i materiałów rękopiśmiennych, a także wykaz publikacji na temat dzieł i życia Zoli (imponująca lista, wśród której nie ma ani jednej wydanej w Polsce, aczkolwiek znajduje się tu przetłumaczona na j.polski książka Bonjour Monsieur Zola A. Lanoux). Dodatkową zaletą książki jest duża ilość fotografii, rycin, ilustracji do powieści i karykatur pisarza.
Chcąc streścić choćby w malutkiej części opracowanie musiałabym dokonywać wpisu w kilkunastu częściach. Postanowiłam więc wykorzystywać lekturę podczas recenzji kolejnych dzieł pisarza. Książki nie da się przeczytać szybko, bowiem bogactwo treści wymusza zatrzymanie i refleksję. Jest to książka z rodzaju tych, do których się wraca, a już na pewno przeczytawszy kolejną powieść Emila Zoli.
Przez pierwszych kilkanaście stron było mi ciężko przebrnąć z powodu naukowego języka opracowania, ale później poszło gładko. Może jedynie, jako wielbicielce emocjonalnego sposobu pisania zabrakło mi tego żaru w pisaniu o człowieku, którego życie i twórczość autorka poznała, jako mało kto. Pani Suwała jest romanistką, wybitnym znawcą literatury francuskiej i tłumaczem licznych dzieł Emila Zoli. No, ale skoro to opracowanie naukowe, a nie beletrystyka trudno od autorki wymagać egzaltacji w pisaniu.
Książka jest rzeczowa, poparta źródłami, nieoceniona z powodu publikowanych wypowiedzi samego pisarza. To bardzo wartościowa pozycja i lektura obowiązkowa dla wielbicieli twórczości Zoli. Tyle, że pasjonującą bym jej nie nazwała.
Moja ocena 4+/6 (w tym za bogactwo treści, dokumentacja, rzetelność 6/6, natomiast za przekaz obrazu pisarza i człowieka  3+/6)

Donnerstag, 25. April 2013

Kartka miłości


Zacofany w lekturze miał rację - do Zoli nie należy podchodzić z doskoku i czytać po łebkach. Ja niestety właśnie w ten sposób go potraktowałam. Czytałam w kolejności początek - koniec - środek, w dodatku przez jakieś 2 miesiące. Trudno w ten sposób docenić talent narracyjny i rozkoszować się każdym zdaniem (choć talent Zoli nie pozwala tego uniknąć).
Jest to historia nietypowego trójkąta. Helena, młoda wdowa, zakochuje się w lekarzu swojej 11-letniej córki. To, że jest żonaty i dzieciaty nie stanowi tu problemu. Problemem jest monstrualna zazdrość dziecka, objawiająca się natychmiast całym zespołem chorób psychosomatycznych, która nie tylko utrudnia rozwój tego związku, ale także jakichkolwiek związków matki z mężczyznami. Helena początkowo lawiruje między dwoma, w sumie biologicznymi imperatywami - namiętnością i instynktem macierzyńskim. W końcu jednak możliwości manewru się kończą i kobieta zaczyna się buntować... Z jakim efektem - dowiecie się z lektury.
Tym razem Zola nie penetruje życia dołów społecznych, a życie towarzyskie i uczuciowe warstwy mieszczańskiej. Ponieważ nie musi w tym przypadku udzielać się społecznie, skupia się po prostu na opisie dramatu rodzinnego. Z dobrym skutkiem.
Chętnie sięgnę po inne książki tego autora, tylko tym razem postaram się go nie upychać między innymi lekturami.

Dienstag, 23. April 2013

W matni


Emil Zola, W matni, tłum. Roman Kołoniecki, Państwowy Instytut Wydawniczy 1958 [Rougon-Macquartowie, tom 7]

Praczka Gerwazyna mieszka ze swym kochankiem Lantierem i dwoma synami w obskurnym pokoju w paryskim hotelu. Pieniądze, które przywieźli ze sobą z prowincji, dawno już zostały przejedzone, wszystkie wartościowsze rzeczy trafiły do lombardu. Kobieta zaczyna podejrzewać, że kochanek ją zdradza, a gdy w końcu jej podejrzenia się potwierdzają, mężczyzna wyprowadza się, zabierając resztę ich mizernego dobytku. Najpierw oszalała z bólu po jego stracie Gerwazyna gotowa jest rozszarpać rywalkę, wkrótce jednak przytomnieje – musi zadbać o siebie i dzieci, wraca więc do pracy. Odzyskuje spokój, ma stałe źródło dochodów. Wkrótce zaczyna się do niej zalecać sympatyczny dekarz Coupeau. Gerwazyna wzbrania się przed kolejnym związkiem, ale w końcu cierpliwy Coupeau przełamuje jej opory. Biorą ślub, żyją spokojnie, oszczędzają, by spełnić swe wielkie marzenie – otworzyć własną pralnię. Niestety, dekarz ma wypadek w pracy, odłożone pieniądze idą na leczenie. Wyleczony Coupeau nie bardzo garnie się z powrotem do roboty, a Gerwazyna toleruje jego lenistwo, uznając, że mąż musi się wzmocnić po chorobie. Praczka za pożyczone pieniądze otwiera wymarzony zakład i wszystko wydaje się być w porządku. Niestety dekarz coraz częściej wzmacnia się winem w okolicznych szynkach.
Od tego momentu fabuła robi się dość przewidywalna. Zola zamierzał bowiem pokazać, do czego prowadzi pijaństwo, mamy więc studium powolnego upadku rodziny. Coupeau upija się coraz częściej i coraz mocniejszymi trunkami, Gerwazyna po okresie powodzenia zaczyna opuszczać się w pracy i tracić klientów, ich córka Anna (zwana Naną, bohaterka jednego z następnych tomów) nieuchronnie schodzi na złą drogę. Do rodziny dołącza jeszcze Lantier, który ostatecznie przypieczętuje upadek małżonków.
Degrengolada Coupeau ukazana jest niemalże w naukowy sposób. Metodycznie, etap po etapie Zola przedstawia ich drogę na dno, nie szczędząc, jak na najwybitniejszego przedstawiciela naturalizmu przystało, drastycznych detali. Traktuje swoich bohaterów jak zwierzęta laboratoryjne, niezbędne do unaocznienia czytelnikowi, jakie zło niesie ze sobą pijaństwo, do czego może doprowadzić nawet najporządniejszych i najpracowitszych. W ten sposób stajemy się uczestnikami lekcji poglądowej; bohaterowie są tylko kukłami służącymi do udowodnienia przyjętej przez autora tezy. Nie oznacza to jednak, że portrety bohaterów odmalowane są kilkoma kreskami – wręcz przeciwnie, Zola dba o szczegóły, po mistrzowsku przedstawia nam każdy aspekt ich egzystencji, charakteru, środowiska (rewelacyjne opisy paryskiej pralni). Mimo to nie wzbudzają sympatii ani współczucia. Nie budzą też odrazy. Patrzymy na nich trochę jak na okazy w zoo. We mnie żywsze uczucia wzbudziła jedynie drugoplanowa postać małej Laluni Bijard, katowanej przez ojca alkoholika – zaledwie detal w tej wielkiej panoramie upadku.
Ta metodyczność autora i drobiazgowość w ukazywaniu drogi bohaterów na dno jest nieco męcząca. W pewnym momencie złapałem się na myśli, że spokojnie kilka etapów tego upadku mógł Zola przeskoczyć, chociaż może wtedy efekt nie byłby tak pełny.
Kiedy powieść się ukazała (wydanie książkowe w 1877 roku, wcześniej druk w odcinkach w prasie), wywołała skandal. I tematem, i wyborem bohaterów – w końcu prości robotnicy rzadko wówczas gościli na kartach dzieł literackich – ale przede wszystkim tym, że autor ośmielił się wykorzystać prawdziwy język niższych warstw społeczeństwa: dosadny, nie stroniący od mocnych i wulgarnych sformułowań. Dzisiejszego czytelnika w najmniejszym stopniu język powieści nie razi, w końcu współcześni autorzy zdołali nas przyzwyczaić do znacznie gorszych rzeczy. To, co bulwersowało dziewiętnastowieczną burżuazję, my odbieramy jako potoczny, jędrny język, w którym nie owija się w bawełnę i nie bawi w subtelności.
W matni nie jest moim zdaniem najwybitniejszą częścią powieściowego cyklu Zoli, zbyt jasna jest myśl, jaka przyświecała autorowi, zbyt chłodny jego stosunek do bohaterów. Równocześnie jednak mamy do czynienia z mistrzowskim dziełem naturalizmu: powieściopisarz nie cofał się przed opisaniem najnędzniejszych i najplugawszych stron życia – nie po to, by potępiać czy oceniać, ale by dać świadectwo stosunkom społecznym, pokazać swoim czytelnikom, jak wygląda życie ludzi, na których na co dzień nie zwracają uwagi, i jak wyglądają ulice, na które nigdy się nie zapuścili. Wpuszczał do salonów odór rynsztoków i spelunek. Wówczas go za to potępiano, my zaś dzięki temu poznajemy inne oblicze świata, który przeminął. Czytając kolejne wynurzenia narkomanów, bolesne wspomnienia maltretowanych dzieci czy wykorzystywanych seksualnie dziewczynek, warto pamiętać, że mogli zaistnieć w literaturze dzięki Emilowi Zoli i jego przekonaniu, że „dziełami wielkimi i moralnymi są tylko dzieła prawdy” – bez względu na to jak bolesna i niemiła jest ta prawda. 

Sonntag, 21. April 2013

Paryż


Paryż pod koniec XIX wieku - 
z obrazów Pissarro, ze starej sepiowej fotografii, z czasów belle epoque; okresu postępu, rozkwitu i spokoju, wielkiej przebudowy. Wojna 1870 roku dawno już wybrzmiała, a nowa wojna światowa nadejdzie dopiero za kilkanaście lat. Miejsce, w którym wielu chciałoby się znaleźć.

Czy po lekturze ostatniej części trylogii Trzy miasta również? Paryż oglądany oczami Zoli to miasto oglądane od jego najciemniejszej i najwstydliwszej strony. A jednak dopiero poznanie takiego Paryża dać może pełny obraz i kto poznając miasto – pokocha je, takim jakim jest/było – pokocha je prawdziwie. Tak jak pokochał autor.

Piotr Froment, uczciwy i pełen miłosierdzia młody duchowny, który bez zarzutu spełnia swoją kapłańską posługę, a wśród owieczek bożych uważany jest za człowieka niemal świętego, dar wiary stracił już dawno temu. I jeśli ani pobyt w takich miejscach kultu; jak Lourdes, czy Rzym nie pomogły mu w odnalezieniu ścieżki wiary to tym bardziej nie mógł uczynić tego Paryż.
Miasto, w którym rząd sprawują ludzie cyniczni i przekupni, a prasa i wymiar sprawiedliwości siedzą w kieszeni finansistów, którzy dorobili się na spekulacjach giełdowych. Miasto, w którym bogate panie bawią się w dobroczynność, a panowie wykorzystują istnienie tychże towarzystw, jako narzędzie w swej grze politycznej. Miasto, w którym więzi rodzinne są parodią; córka pragnie poślubić kochanka matki, do czego matka usiłuje nie dopuścić, syn w pogardzie dla wszystkiego co normalne i dla chęci bycia oryginalnym, pozbywa się przyjaciółki – kochanki wpychając ją w ramiona utrzymanki ojca, ojciec, który trzęsie całym parlamentem i prasą, a traci rozum na skinienie paluszka kochanki. Miasto, w którym duchowni niewiele robią, aby ulżyć doli biedoty, a bardziej przedsiębiorczy wchodzą w sojusze ze światem polityki i finansjery. Miasto, w którym bezdomne i kalekie dzieci porzucane są w rynsztokach ulic, nędzarze zdychają z głodu w samotności, matki nie mają czym wykarmić dzieci, a ojcowie całymi dniami poszukują kawałka chleba dla swoich rodzin.
… ujrzał podwórze błotniste jak dół kloaczny, cuchnące schody, brudne mieszkania, lodowate i nagie, rodziny wydzierające sobie strawę, której nie zechciałyby bezpańskie psy, matki o wyschłej piersi, z płaczącymi niemowlętami na rękach, starców, którzy padli w kącie jak bydlęta i na kupie śmieci umierali z głodu. A potem stanął mu przed oczyma cały jego dzień, wspaniałość, spokój i wesołość salonów, jakie przebiegał, cały bezczelny zbytek Paryża finansów, Paryża politycznego i światowego. I teraz dotarł w końcu, o zmierzchu do Paryża Gomory, do Paryża Sodomy, zapalającego swoje światła na noc, na ohydę tej nocy-wspólniczki, której drobny popiół wolno przysypywał bezmiar dachów.
Kiedy czytałam o walkach parlamentarnych czułam się, jakbym oglądała relację z obrad sejmu. Lata mijają, mechanizmy sprawowania władzy pozostają bez zmian.
Powolna zgnilizna parlamentarna rozrosła się, atakowała organizm społeczny. Zapewne, ponad niskimi intrygami, nad pogonią ambicji osobistych, odbywała się szczytna, wzniosła walka zasad, przepływała historia odsuwając gruzy przeszłości, usiłując tchnąć w przyszłość więcej prawdy, więcej sprawiedliwości i szczęścia. Ale w praktyce, gdy widziało się tylko ohydną kuchnię codzienną, jakież rozpętanie samolubnych apetytów! Jedyne pragnienie: chwycić za gardło sąsiada, aby samemu odnieść triumf. Tam, wśród tych kilku grup, trwała tylko nieustanna walka o władzę i satysfakcję, jaką ona daje; lewica, prawica, katolicy, republikanie, socjaliści, dziesiątki odcieni politycznych były to tylko etykiety klasyfikujące, tę samą palącą żądzę panowania, rządzenia. Wszystkie problemy sprowadzały się do jednej jedynej sprawy: dowiedzieć się, kto — ten, ów czy tamten — chwyci w swe ręce Francję, aby z niej ciągnąć korzyści, aby jej kosztem udzielać łask klienteli swoich kreatur. A najgorsze, że wielkie batalie, dni i tygodnie stracone na to, aby ów nastąpił po tamtym, a ten po jeszcze innym, prowadziły jedynie do najgłupszego w świecie dreptania w miejscu, bo wszyscy byli siebie warci i zachodziły między nimi tylko nieznaczne różnice, tak że nowy władca partaczył tę samą robotę, którą spartaczył już jego poprzednik, z reguły zapominając o programach i obietnicach, gdy tylko dorwał się do władzy.
I pomiędzy tym wszystkim miota się Piotr, duchowny bez wiary, który poświęca życie na pomaganie biednym, głodnym i opuszczonym. Na krótko to dobroczynność staje się jego nową religią. Bo przecież w coś trzeba wierzyć, trzeba nadać życiu jakiś sens. Tylko, że dobroczynność staje się ślepą uliczką, im więcej z siebie daje tym mniejsze są tego efekty.
…Błoto wzbierało aż po brzegi, ohydna rana, krwawiąca i żarłoczna, ukazywała się bezwstydnie niczym rak toczący jakiś organ i sięgający serca. I cóż za niesmak, jakie obrzydzenie ogarniało wobec tego widowiska. I rodziło się pragnienie, aby nóż zemsty przywrócił zdrowie i radość!...
A zatem cóż pozostaje? Anarchia? Zemsta? Wymierzenie sprawiedliwości nawet kosztem niewinnych ofiar? Tyle, że i tutaj droga wiedzie donikąd. Nie dość, że cierpią niewinni to jeszcze atak wywiera często skutek odwrotny od zamierzonego. Zamach na przedstawiciela zepsutego mieszczaństwa okazuje się doskonałym pretekstem do zmiany rządu i zatuszowania skandalu tych, przeciwko którym był skierowany.

W finale utworu Piotr odnajduje w końcu równowagę ducha i sens istnienia. Muszę przyznać, że ten finał troszkę mnie zaskoczył, choć rozumiem, iż był on niezbędny dla uzasadnienia założenia, jakie przyjął autor.
Powieść to swoiste wyznanie wiary; wiary w potęgę rozumu, w osiągnięcia nauki, postęp, wiedzę, w siłę miłości i optymizmu, a co za tym idzie powieść stanowi krytykę religii katolickiej, jako przestarzałej i nieczułej na problemy społeczne. Można sobie wyobrazić, z jak ostrą reakcją środowisk katolickich spotkała się powieść i jej autor. Byli oni także przedmiotem ataku środowisk prawicowych, choć krytyka sięgała przecież o wiele głębiej.
Nie po raz pierwszy Zola zachwyca bogactwem opisów, choć tym razem są to opisy zjawisk, mechanizmów, analiza przyczyn, a nie opisy miejsc czy przedmiotów, które tak urzekały we wcześniejszych lekturach. Muszę przyznać, że momentami nużyły mnie przydługie opisy mechanizmów polityczno-parlamentarnych. To pewnie „wina” mojej filozofii życiowej, w której polityka z jej brudami zajmuje miejsce marginalne. Choć może, nie tyle nużyły, co mierziły ze względu na ich realność.
A jednak jest w prozie Zoli jakiś magnes, który przyciąga, słowa, które uwodzą, nawet, jeśli nie do końca zgadzamy się z ich treścią. No i jest tu Paryż prawdziwy i piękny mimo wszystko.
Paryż był niby olbrzymia kadź, w której kipiała cała ludzkość, najlepsza i najgorsza, wrzała straszliwa mikstura czarownic, cenne ingrediencje pomieszane z ekskrementami, mikstura, z której miał powstać napój miłosny i eliksir młodości. …. Osad ludzki opadał na dno kadzi i nie należało nawet życzyć sobie, aby każdego dnia dobro widomie odnosiło zwycięstwo; bowiem często potrzeba całych lat, aby z mętnej fermentacji powstała nadzieja, realizowana w tym przetwarzaniu wieczystej materii, którą wkładano raz jeszcze do tygla, aby ją jutro lepiej ukształtować. 
 Moja ocena 4/6
Zdaję sobie sprawę, iż powinnam Paryż przeczytać, jako ostatnią cześć Trylogii, jednak ograniczona dostępność powieści Zoli spowodowała taką, a nie inną kolejność.

Sonntag, 14. April 2013

Kartka miłości

Kartka miłości to mieszczański dramat o walce namiętności z obowiązkiem. Osoby dramatu:
Helena - młoda wdowa, matka Joasi. Jej dotychczasowe życie uczuciowe właściwie nie istniało. Była kochaną, choć sama męża jedynie szanowała. Po jego śmierci znalazła się w Paryżu sama z dzieckiem. Przez długi czas miłość do Joasi wypełniała jej czas, ale uczucie to nie było w stanie wypełnić jej życia. Bycie matką chciała pogodzić z byciem kochanką.
Joasia – jedenastoletnia dziewczynka cierpiąca na nieznaną chorobę psychiczną o podłożu genetycznym ujawniającą się monstrualnymi atakami zazdrości. Aby nie dopuścić do nawiązania przez matkę jakiejkolwiek nici sympatii, która zagrażałaby jej poczuciu bezpieczeństwa gotowa była na wszystko. Kiedy tylko wyczuwała zagrożenie natychmiast popadała w chorobę.
Doktor Deberle - mąż, ojciec, powszechnie szanowany człowiek, filantrop, niezwykle uzdolniony i dobrze sytuowany. Kiedy poznaje Helenę, ratując jej dziecko z kolejnego ataku nieznanej choroby, ulega jej czarowi i od tej pory owładnięty jest jedną myślą zdobycia kobiety.
Czy Helena ulegnie namiętnościom, czy też poczucie obowiązku zwycięży? Od początku wszystko zmierza ku dramatycznemu zakończeniu.
Z występujących w powieści osób głębiej nakreślona została jedynie postać matki; jej rozterki, bicie się z myślami, rodząca się namiętność walcząca z poczuciem obowiązku, chęć wyzwolenia z niewoli, w jakiej trzymała ją choroba córki.

W swej warstwie fabularnej powieść mnie nieco rozczarowała. Oczekiwałam od Zoli nieco innych tematów. Przyzwyczajona do społecznego zaangażowania nie bardzo mogłam przestawić się na jednostkowy dramat. Momentami postępowanie Heleny, aczkolwiek daleka jestem od potępienia, irytowało mnie, momentami śmieszyło, a scena, w której Helena powstrzymuje małżonkę doktora przed popełnieniem zdrady małżeńskiej wydała mi się niczym scena z taniego romansu.  
Trzeba jednak przyznać, że Zola nawet opisując mieszczański dramat opisuje go po mistrzowsku. Jestem cały czas pod urokiem języka; barwnego, opisowego, malowniczego. Język Zoli uwodzi mnie od jakiegoś już czas. Czasami wydaje mi się, iż nie ważne o czym pisze, bo i tak pisze pięknie. Tak jak z maestrią opisywał we Wszystko dla pań rodzaje tkanin, faktury i barwy materiałów, tak jak pięknie potrafił opisać w Brzuchu Paryża prozaiczną zdawałoby się zawartość straganów, tak w Kartce miłości opisuje współgrający ze stanem duszy bohaterki wygląd miasta. Impresjonistyczne opisy Paryża o poranku, skąpanego w słońcu, zamglonego, targanego wichurami, zmoczonego strugami deszczu działały na moją wyobraźnią i budziły okruchy wspomnień oraz tęsknotę za miastem.

Paryż rozpościerał się szeroko, równie wielki, jak niebo ponad nim. Ozłocone porannym słońcem miasto wydawało się łanem dojrzałych kłosów, a ta olbrzymia panorama malowana była zadziwiającą prostotą dwiema tylko barwami; jasnym błękitem nieba i złotym odblaskiem dachów. Ulewa promieni wiosennego słońca nadawała wszystkiemu jakiś czas młodości. Światło było tak czyste, że można było dostrzec wyraźnie najdrobniejsze szczegóły. W zawiłym chaosie murów miasto mieniło się jak kryształ. Olśniewającą nieruchomą jasność mącił chwilami nieznaczny powiew i wtedy obraz odległych dzielnic stawał się mniej ostry, drgający lekko, jakby oglądany przez niewidzialny płomień.

To mały fragmencik opisu miasta, który odpowiada opisowi budzących się nieśmiało i lękliwie uczuć (pierwszej miłości). 
Nie polecałabym jednak na lekturę pierwszego kontaktu. 

Moja ocena 4-/6 

Czekałam z opublikowaniem tej mojej opinii i czekałam, bo chciałam rozpocząć od którejś z moich ulubionych książek Zoli. Jednak zgodnie z życzeniem Ani zanim wstawię takową opinię zapoznam się z książką ponownie, tak więc zaczynam od Kartki miłości, a potem mam nadzieję będą coraz bardziej entuzjastyczne opinie.